wtorek, 21 października 2025
TRADYCJE - Prolog - Oświadczenie na kolanach
Rok po bitwie o Hogwart
Drżał na całym ciele, a dźwięki, które z siebie wydawał brzmiały naprawdę żałośnie. To było coś pomiędzy zawodzeniem, szlochem i skrzeczeniem niczym spłoszona papuga.
Stała nad nim z rękami założonymi na piersi i zastanawiała się dlaczego jej oczy są suche. Skoro nawet nie mogła teraz płakać, to może tak naprawdę wcale jej nie zależało?
Nie rozumiała też dlaczego jej różdżka nadal spokojnie spoczywała w jej treningowej kaburze przytwierdzonej do ramienia. Już dawno powinna po nią sięgnąć i przekląć jego piegowaty tyłek stąd do Glasgow i z powrotem.
Próbowała sobie to zwizualizować - dokładnie ten moment, gdy ten niezdarny w łóżku głupek - który do dziś nie potrafił zlokalizować łechtaczki - zdradził ją, upokorzył i zawiódł. Jednak nadal nie czuła całej tej złości, jaka powinna się w niej właśnie teraz pojawić. Szczerze powiedziawszy było jej go nawet trochę żal. Wkopał się w coś, co dosłownie zniszczy mu życie. Biedny idiota.
- To była tylko chwila zapomnienia. To się stało naprawdę niechcący - szlochał. - Nie było cię wtedy przez przeszło trzy tygodnie, a ja naprawdę nie wiem jak do tego doszło...
- A może twój kutas ma osobny mózg i uciekł ci, gdy akurat tego nie zauważyłeś? - wtrącił cierpko Bill, ignorując ostrzegawcze prychnięcie swojej zdegustowanej żony.
Właśnie! Jeśli Hermiona miała o coś się złościć, to może powinna właśnie też o to, że Ron wyznał swoje winy na łonie całej rodziny, przy miłym, niedzielnym obiedzie - który miał być tak naprawdę świętowaniem tego, że od wczoraj została Certyfikowanym Łamaczem Klątw.
Bill, Fleur, Molly, Artur, Harry, Angelina, George, a nawet Neville, który trenował z chłopakami na szkoleniu aurorskim byli tu dzisiaj obecni. Była tam też Luna, która jako dobra przyjaciółka wpadła podarować Hermionie w ramach gratulacji poświęcony przez natchnione gumochłony naszyjnik z kapslami po kremowym piwie. W ekipie brakowało tylko Ginny, która znalazła wygodną wymówkę, by się jakoś z tego wymiksować, bo po porażce na jej ostatnich egzaminach i niepowodzeniu w próbie ponownego usidlenia Harry'ego, bardzo źle znosiła sukcesy innych.
I właśnie ten moment wybrał sobie pieprzony Ronald Billius Weasley, by ogłosić, że przed dwoma miesiącami, gdy Hermiona była na szkoleniu w Egipcie, niechcący - jak wciąż twierdził - przespał się nie z kim innym tylko ze wstrętną Romildą Vane.
A Romilda mimo swojej nadal głośno deklarowanej obsesji na punkcie Wybrańca, na jedną noc zadowoliła się jego wiernym giermkiem. I tylko przy okazji wygodnie zapomniała wspomnieć o tym, że nie stosowała żadnej antykoncepcji. Ron miał naprawdę przerąbane.
Teraz już były chłopak Hermiony klęczał przed nią, zalany łzami i wciąż błagający o wybaczenie. Wyglądał trochę, jak zasmarkany, czerwony kołkogonek w ohydnej koszulce swojej ulubionej drużyny Quidditcha.
Hermiona przelotnie pomyślała o tym, że to nawet była ulga. Gdy Ron nagle przed nią uklęknął z wyraźnie błyszczącymi oczami, przez chwilę bała się, że zamierzał jej się oświadczyć. Całe szczęście, że jedynie próbował błagać ją na kolanach o wybaczenie za nieopatrzne spłodzenie kolejnego Weasleya i to na dodatek w krzyżówce z genami Vane. Doprawdy już trochę współczuła McGonagall, że będzie musiała kiedyś wpuścić to dziecko do swojej szkoły. Oby tylko odziedziczyło kilka dobrych cech po swoich wujkach i dziadkach, bo patrząc na intelekt jego ojca i matki niestety nie miało w życiu za dużych szans.
- Miona! Ty wiesz, że kocham cię ponad wszystko!
- Tylko nie ponad potrzeby własnego kutasa? - napomknął nieco rozbawiony George.
- Zamknij się! - warknął na brata Ron, po czym znów zalał się łzami. - Kocham cię i nie wyobrażam sobie życia bez ciebie. Wiem, że spieprzyłem, ale przejdziemy przez to wszystko razem i...
- I nic z tego! - wtrąciła się Molly, powoli wstając od stołu.
Hermiona spojrzała na swoją niedoszłą teściową i zorientowała się, że wyglądała w tej chwili dokładnie tak, jak wtedy gdy zabiła Bellatrix Lestrange. Dlaczego Ron jeszcze nie zwiewał, gdzie pieprz rośnie?
- Mamo... - Ron zbladł i przełknął nerwowo. - Ja...
- Ronaldzie B. Weasleyu! - cedziła przez zęby Molly. - Natychmiast wstań i chodź tutaj bym cię mogła porządnie uderzyć!
- Mamusiu ja prze...
- Wstawaj! - Molly zamachnęła się ścierką, którą zawsze miała pod ręką, a Ron zerwał się z kolan, potykając się o swoje za długie nogi. Hermiona również na wszelki wypadek odsunęła się na bok, nie chcąc przypadkiem oberwać rykoszetem.
- Hermiona ma prawo nigdy nie wybaczyć ci tego co zrobiłeś! - wyraz twarzy Molly złagodniał na chwilę, gdy popatrzyła na nią. - Ale ty nie masz już żadnego prawa! Może poza prawem do wyboru własnej obrączki!
- Ob... Obrączki? Jakiej znowu obrączki? - zająkał się Ron.
- Jak to jakiej? Złotej! Ślubnej! - warknęła Molly, aż szklanki na stole zagrzechotały. - Rodzina Vane jest czystej krwi, więc zgodnie z tradycją jeśli ich córka zaszła w ciąże, to musi wyjść za mąż!
- I droga wolna! Ja wcale tej głupiej krowie nie zabraniam... - wymamrotał pod nosem Ron.
Molly zamknęła oczy i zacisnęła pięści. Artur widząc w jakim jest stanie, natychmiast zerwał się ze swojego miejsca i objął ją ramionami - bardziej jako asekurację przed próbą zamordowania ich najmłodszego syna, niż w ramach wsparcia.
- Twojej mamie chodziło o to, że skoro zrobiłeś tej dziewczynie dziecko, to teraz musisz się z nią ożenić - wyjaśnił dobitnie swojemu synowi.
Przez chwile w kuchni zapanowała ciężka cisza, po czym nagle Ron ryknął śmiechem niczym łoś na rykowisku.
Hermiona z niesmakiem patrzyła na to, jak jego piegowata twarz robi się coraz bardziej czerwona, a łzy rozpaczy, zmieniają się w łzy histerii. Ron albo naprawdę sądził, że rodzice z niego żartują, albo po prostu zwariował.
Kilka długich minut zajęło mu przyswojenie tego, że nikt nie dołączył do niego przy tym wybuchu śmiechu, więc sam się wreszcie uspokoił.
- Ale, że wy... Tak na serio? - Ron dla odmiany znów śmiertelnie pobladł, a Hermiona uczciwie przyznała, że żaden z tych odcieni skóry nie wyglądał na nim atrakcyjnie. Może jednak dobrze się stało, że Romildzie się "zapomniało"?
Może nawet powinna wysłać jej kwiaty w ramach podziękowań.
- Serio! - odpowiedzieli zgodnie Molly i Artur. - Musisz się z nią ożenić i pomóc jej w wychowaniu tego dziecka!
- Ale ja nie chce! Ja nawet jej nie lubię! - Ron tupnął nogą niczym rozpieszczony chłopczyk, a Hermiona zastanowiła się czy nie skopiował tego zachowania od małego Malfoya z ich pierwszych lat w Hogwarcie.
- Powiedziałam ci już wyraźnie, że nie masz żadnego wyboru. Nasze tradycje są święte - Molly wciąż miażdżyła syna wzrokiem.
Ron rozdziawił usta i wyglądał teraz, jakby przeklęto go klątwą paskudy. Ślinił się i dyszał, a z jego gardła wydobywały się dziwne, charczące dźwięki.
Hermiona wiedziała, że nie miała już czego tutaj szukać. Propozycja od jej trenerów, by przyłączyła się do ekipy łamaczy klątw w Egipcie, na miejsce które wciąż pozostało nieobsadzone po odejściu Billa, zaczęła teraz nabierać dla niej realnych kształtów. I pomyśleć, że chciała z tego dobrowolnie zrezygnować dla tego oślinionego mięczaka, który teraz przed nią szlochał. Chyba sama na chwilę postradała zmysły.
- Mamo, ale ja naprawdę nie chce się ożenić! - Ron prawie histeryzował. - Kocham Hermionę, ale nawet z nią bym nie chciał. Znaczy... Tylko nie teraz - dodał szybko, widząc minę swojej byłej dziewczyny. - Ale kiedyś to może tak. Tak gdzieś za dziesięć... Osiem... Pięć... Trzy... - dukał, kuląc się w sobie, gdy Hermiona wciąż nie odrywała od niego śmiercionośnego spojrzenia.
- Niestety musisz - wyjaśnił mu Artur. - Tak to wygląda w świecie magii. Jak wyjaśniła twoja matka - taka jest nasza tradycja.
Ron znów opadł na kolana, szlochając w rozpaczy, ale Hermiona nie mogła wykrzesać z siebie więcej współczucia. Dobrze tak tej rudej gliździe! Nie miała wątpliwości, że Vane da mu dobitny pokaz tego, jak powinien się zachowywać przykładny mąż.
Harry wstał i podszedł do niej, ujmując ją pod ramię. Hermiona wiedziała, że znajdzie w nim wsparcie, a gdy Neville i Luna od razu do nich dołączyli, poczuła się naprawdę dobrze. To Ron miał przechlapane za to co zrobił. Ona mogła wyjść z jego domu z wysoko podniesioną głową.
Podziękowała Weasleyom za wszystko i obiecała pozostać z nimi w kontakcie. Zignorowała czołganie się Rona, błagającego ją by go nie zostawiała i pomogła mu znaleźć wyjście z tego bagna, a na koniec pogratulowała sobie w duchu, że te głupie, magiczne tradycje wcale jej nie dotyczyły.
<><><>
Siedział w pubie i patrzył na wpół opróżnioną szklankę ognistej. Czy ta szklanka była do połowy pełna? Czy do połowy pusta? Wiedział, że przy dwóch poprzednich miał podobne myśli, ale czymże było picie alkoholu w niedzielne popołudnie, samotnie w obskurnym barze jakim był Dziurawy Kocioł, jak nie życiowym dylematem? Jednak w końcu miał dziś co świętować. Nie dalej jak przed tygodniem jego okres próbny został wreszcie zakończony. Odzyskał swoją różdżkę i mógł teraz wyjść z domu, bez konieczności nadzoru jakiegoś głupiego aurora. Niech żyje dobra wola ministerstwa magii dla zreformowanego śmierciożercy!
Dobrze, że jego uwolnienie zbiegło się z koniecznością jego udziału w ważnym wydarzeniu, jakim było wesele dwójki jego najlepszych przyjaciół. To była niesamowita impreza - DJ miał na sobie strój jednorożca - co z pewnością było jednym z marzeń Theo, za to kelnerki były przebrane za oślizłe salamandry - to zapewne był pomysł pierwszej druhny pary młodej - Pansy Parkinson, która zawsze chciała być uważana za najpiękniejszą kobietę na sali. Co mogłoby jej się udać chyba tylko wtedy, jeśli wszyscy goście dostaliby chwilowej ślepoty po zatrutym alkoholu.
Za to państwo młodzi prezentowali się naprawdę wspaniale. Garnitur z różowego aksamitu wyglądał gustowie na szczupłej sylwetce Theodora, za to ciemnozielony jedwab bardzo ładnie kontrastował z ciemną skórą Zabba. Obaj panowie młodzi byli też obłędnie szczęśliwi, tańcząc i przytulając się do siebie na parkiecie do romantycznych melodii, gdy tysiące papierowych serc trzepotało dookoła nich.
Draco wiedział, że to złe uczucie, ale naprawdę im zazdrości. Nie - nie tego, że musieli obydwaj wyrzec się swoich tradycyjnych rodzin czystej krwi, by móc się pobrać i być razem. Zazdrościł im właśnie tego - możliwości bycia razem. Nikt nie miał wątpliwości, że obydwaj byli połówkami tego samego polanego różowym lukrem pączka i bardzo się kochali. Draco zazdrościł im tego uczucia - miłości tak czystej i głębokiej - no i jeśli wierzyć przechwałkom Theo - również namiętnej i to po trzy razy w ciągu jednej nocy.
Pieprzeni farciarze!
Draco skończył swoją whisky jednym łykiem i przywołał kelnera, by poprosić o więcej. Wiedział, że gdyby Blaise i Theo nie wyjechali właśnie w swoją podróż poślubną na: "Magiczny Festiwal Wyplatania Koszy i Nauki o Seksie Tantrycznym Madame Choo Choo", to najpewniej znaleźliby sposób, by jakoś wyrwać go z tego przygnębienia. A tak miał tylko do wyboru - albo pójść z Pansy na masaż upiększający (powodzenia!), albo pieprzyć Astorię Greengrass w swój materac (który po wszystkim z pewnością byłby zamrożony od tej chodzącej kostki lodu), albo upić się w samotności w obskurnym barze.
Whisky była dla niego najlepszym wyborem - i to nie tylko teraz, ale zawsze - jeśli alternatywą było oglądanie desperacji w próbie poprawy urody bardzo nieszczęśliwej kobiety, albo seks po którym można by dorobić się odmrożeń na kutasie.
Bezzębny barman Tom, właśnie postawił przed Draco kolejną szklaneczkę, gdy mężczyzna poczuł, że ktoś dosiada się do niego. Już miał warknąć i przegonić przybysza odsłaniając swoje przedramię z Mrocznym Znakiem - idealny sposób na odstraszenie mężczyzn, albo przyciągnięcie głupiutkich kobiet, które wciąż sądziły, że: "to łobuz kocha najmocniej!".
Niestety jego plan spalił na panewce, gdy odwrócił głowę w stronę przybysza i dostrzegł, że był to nie kto inny tylko sam Kingsley Shacklebolt.
- Co Minister Magii robi w tej spelunce? - Draco zadał nurtujące go pytanie na głos.
- A co robi tu dziedzic największej magicznej fortuny? - odbił pytanie Kingsley.
- Próbuję odpowiedzieć na pytania egzystencjalne o pełności lub pustości szklanki - Draco westchnął sam na siebie, czując że chyba trochę bełkocze.
O dziwo Shacklebolt tylko ze zrozumieniem pokiwał głową i przywołał barmana, by ten uzupełnił im szkło.
- W domu musi być pusto bez twojej matki? - Kingsley spojrzał na niego ze współczuciem.
Draco starał się nie skrzywić. To było już prawie sześć miesięcy, jak jego mama zmarła, a on nadal łapał się na tym, że kulił się w sobie, gdy źle odłożył książki w bibliotece, spodziewając się za to jej ostrej reprymendy. Nie chciał nawet wiedzieć, co zrobiłaby gdyby dowiedziała się, jak zaniedbał jej róże. Musiał koniecznie zatrudnić wreszcie jakiegoś ogrodnika.
- Jest za cicho - odpowiedział wreszcie ministrowi. - Ale lepiej niech tak pozostanie. Nie rozważacie chyba na poważnie rozpatrzenia prośby mojego ojca o wcześniejsze zwolnienie z Azkabanu? - Blondyn zdusił w sobie dreszcz niepokoju.
Kingsley w odpowiedzi parsknął śmiechem.
- Lista jego przewinień jest dłuższa, niż najdłuższy raport jaki po wojnie złożyła mi Hermiona Granger, a Merlin mi świadkiem - ta dziewczyna ma obsesję na punkcie zapisywania wszystkiego, co tylko przyjdzie jej do głowy.
Draco delikatnie uśmiechnął się pod nosem. Jeśli istniała jakaś prawda życiowa o Granger to taka, że była ona niczym wampir, który zamiast wysysać krew, wtłaczał w ofiarę mnóstwo bezsensownej wiedzy. Efekt końcowy był prawie taki sam - po wszystkim człowiek czuł się niczym na granicy śmierci i chciał tylko przespać cały dzień.
- Skoro Lucjusz nie wychodzi, to czemu się pan do mnie dosiadł panie ministrze? - zapytał ostrożnie Draco, chwilowo rezygnując z kolejnej porcji whisky, by przypadkiem nie spaść z krzesła w trakcie tej rozmowy.
- Zastanawiałem się, co takiego chciałbyś dalej zrobić ze swoim życiem? - Kingsley spojrzał mu w oczy.
- Nic - Draco lekko zacisnął szczękę. - Mam więcej pieniędzy niż pięć najbogatszych rodzin czystej krwi razem wziętych. Nie muszę robić nic poza byciem idealnym dziedzicem tej całej pieprzonej fortuny, jak nakazuje rodzinna tradycja.
- Nie musisz żyć zgodnie z tradycją, jeśli tego nie chcesz - zauważył Shacklebolt.
- Doprawdy? - Draco nie udało się ukryć sarkazmu w swoim głosie.
Kingsley nie odpowiedział tylko o dziwo sięgnął do kieszeni swojego płaszcza i wyjął z niej jakąś broszurę. Podał ją Malfoyowi, wyraźnie patrząc na jego reakcję.
- Szkolenie na aurora? Po co mi to dajesz? Tylko nie mów, że chcecie mi przydzielić kolejnego z tych idiotów! Rottman bez przerwy bełkotał coś o swojej głupiej żonie, a Mills dłubał w nosie z taką namiętnością, jakby zakopał w nim jakiś skarb! Na jego zmianie nigdy nie mogłem normalnie zjeść lunchu!
Kingsley skrzywił się lekko, jednak był wyraźnie rozbawiony.
- Proponuje ci przejście szkolenia na aurora.
- Nie, dziękuję - Draco szybko odrzucił ulotkę. - Nie nadaje się do biegania z różdżką po całym kraju i wyłapywania złych facetów. To zadanie dla takich zasmarkanych bohaterów jak Potter czy Longbottom!
- Zgadza się - Kingsley o dziwo nadal się uśmiechał. - Dlatego po przejściu podstawowego szkolenia, proponuje ci pracę jako analitykowi do spraw mrocznych artefaktów.
- Naprawdę? - Draco spojrzał na mężczyznę z niedowierzaniem. - Skąd ten pomysł?
- Twoja praca z szafką zniknięć na waszym szóstym roku, jakkolwiek nielegalna, była naprawdę imponująca. Mimo wszystko zrobiło to wrażenie. Doskonale nadawałbyś się na to stanowisko Malfoy - Kingsley klepnął go przyjaźnie w ramię.
Draco lekko oszołomiony spojrzał jeszcze raz na leżącą przed nim broszurę. Czy naprawdę mógł to rozważyć? On i praca dla biura aurorów? Były śmierciożerca, analizujący mroczne artefakty?
- To jak będzie? - Minister uśmiechnął się do niego zachęcająco. - Czy złamiesz tradycję pokoleń bezrobotnych Malfoyów i przysporzysz się dobru naszego społeczeństwa jako wykwalifikowany stróż prawa?
Tym razem Draco już się nie wahał, gdy sięgał po swoją whisky i wypił ją praktycznie duszkiem. Teraz nie miało już dla niego żadnego znaczenia, czy ta szklanka była w rzeczywistości pełna czy jednak pusta.
<><><>
3 lata później...
Tenber było na pozór malowniczą wioską położoną w hrabstwie Kent. Okoliczni mieszkańcy stanowili spokojną społeczność, która żyła tradycyjnie zajmując się sprawami dnia codziennego i ciesząc się sielskim otoczeniem charakterystycznym dla angielskiej wsi.
Jednak przez lata było coś, co nieco niepokoiło zamieszkujących te tereny ludzi. Był to gęsty las, znajdujący się tuż przy granicy wioski. Chodziły pogłoski o tym, że zapuszczając się w jego głąb jeśli zaszło się dostatecznie daleko, w mglisty dzień wśród drzew pojawiał się stary, złowrogi zamek, w którym to mieszkało zło, zniszczenie i śmierć.
Mieszkańcy przez lata sądzili, że to tylko śmieszne legendy i nic nieznaczące banialuki opowiadane przez pijaków, który przypadkiem stracili drogę i zasnęli gdzieś na polanie.
I zapewne nikt do dziś nie przejmowałby się tymi opowieściami, gdyby nagle wszystkie drzewa w lesie nie zaczęły czernieć i próchnieć. Umierały, jakby dotknięte straszną klątwą. Wezwana do pomocy ekipa dendrologów, tylko rozłożyła ręce diagnozując, że drzewa zaatakowała jakaś nieznana im choroba.
Początkowo w wiosce panował tylko lekki niepokój z tym związany. Podejrzewano, że las najpewniej trzeba będzie wyciąć, a później posadzić na jego miejscu nowy. Jednak, gdy trawa na polanie przy skraju linii drzew również zaczęła więdnąć i czernieć - strach zaczął przybierać na sile.
Krótko potem przy lesie zaczęto widywać dziwnie ubranych mężczyzn w długich, czarnych płaszczach. Mieszkańcy obserwowali ich z daleka, ale raz na jakiś czas widziano, że trzymali w dłoniach jakieś patyki. Czyżby oni też pobierali próbki drzew do badania? Gdy jednak jeden z przedstawicieli rady miasteczka poszedł sprawdzić, co to byli za jedni, wrócił do domu w ogóle nie pamiętając, że poszedł z nimi porozmawiać. Wtedy to owi dziwni przybysze zaczęli budzić w mieszkańcach wioski strach nie mniejszy niż tajemnicza, mroczna choroba, która zniszczyła niegdyś ten piękny, gęsty las.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz